sorrow
Najtragiczniejsze doświadczenie w życiu...
Po prawie dziesięciu miesiącach od narodzin naszej córeczki pierwszy raz mieliśmy okazję spędzić noc tylko we dwoje, bez żadnej presji i śpiącego dziecka w pobliżu - i trochę nas poniosło. Pod wpływem alkoholu (aż wstyd się przyznać) razem z narzeczonym postanowiliśmy zrezygnować z niekomfortowego zabezpieczenia, co skończyło się dwiema kreskami na teście. Kiedy okres spóźniał się około tygodnia, próbowałam rozganiać najgorsze myśli szukając wymówek i jakichkolwiek innych prawdopodobnych powodów spóźniającego się okresu. Jednak przeczucie mnie nie myliło...
Najpierw był płacz, a narzeczony zapewniał mnie, że "załatwimy to". Jednak im dłużej oswajałam się z tą myślą, przeglądając jednocześnie strony internetowe o aborcji oraz o rozwoju dziecka w kolejnych tygodniach ciąży, tym bardziej zaczęłam się zastanawiać. Po kilku dniach byłam już pewna, że nie chcę aborcji. Dużo rozmawialiśmy na ten temat, ale czas uciekał, a bałagan, jaki mamy w życiu był nie do ogarnięcia w ciągu kilku miesięcy, a może nawet lat... Wreszcie coraz częściej zaczęliśmy rozmawiać o metodach aborcji. To było straszne - przez cały czas miałam świadomość, że tak naprawdę rozważamy w jaki sposób zabić nasze dziecko. Po pierwszym porodzie trudno mi było myśleć o nim w jakichkolwiek innych kategoriach niż dziecko. Po wizycie u ginekologa czułam straszny smutek. Jeszcze przez kilka dni łudziłam się, że stanie się jakiś cud, który sprawi, że będę mogła zatrzymać tę ciążę, ale nic się nie wydarzyło. I zapadła decyzja o zakupie tabletek. Nie potrafiłabym pójść na zabieg, nawet gdyby było to ogólnodostępne.
Tabletki (zestaw 1+8) zamówiłam w sklepie internetowym. Mimo wielu obaw udało się trafić na uczciwego sprzedawcę. Targały mną tak sprzeczne emocje, że momentami nawet miałam nadzieję, że tabletki nie są oryginalne i nie zadziałają... Pokochałam to dziecko. Wydawało mi się dziwne, a nawet chore dlaczego mam je po prostu usunąć, skoro pierwsze dziecko urodziłam i jest dla mnie najważniejsze na świecie. Ale nasza sytuacja życiowa była bezlitosna i możliwe, że było to jedyne rozsądne rozwiązanie.
„Zabieg” postanowiliśmy wykonać poza domem. Wyjechaliśmy pod pretekstem rodzinnego weekendu. Robiłam wszystko, aby nie myśleć. Po drodze połknęłam pierwszą tabletkę - tę, która miała rozpocząć cały "proces". Wiedziałam tylko, że tego nie chcę - i jednocześnie nie mam innego wyjścia. Później pojechaliśmy do centrum handlowego na małe zakupy i było prawie normalnie, gdyby nie fakt, że za każdym razem na samą myśl, że to małe serduszko mogło już nie bić, chciało mi wyć wniebogłosy. Następnego dnia przyszedł czas na kolejne porcje tabletek - wywołujących skurcze. Dużo czytałam o tym w Internecie. Miało cholernie boleć. I bolało - mocno, ale krótko. Kiedy "to" się stało, pierwszy raz w życiu wpadłam w rozpacz. Tak wielką, że nie mogłam złapać oddechu. Widziałam je. Wybiegłam z łazienki, a później jeszcze wracałam tam kilka razy. Zażądałam, aby on też poszedł je zobaczyć. Miało maleńkie przezroczyste rączki i czarne plamki w miejscu, gdzie później miały pojawić się oczy. Poczułam się jak ktoś najbardziej beznadziejny na świecie. Zamiast jego mamą, zostałam mordercą. Wiedziałam, że tak właśnie będę się czuła. To było z góry zapisane w scenariuszu, który żył swoim życiem, jak bym nie miała na niego żadnego wpływu. A mimo to, choć argumenty były logiczne i wiedziałam, że po prostu nie mogę urodzić tego dziecka, są dwie rzeczy, z którymi nigdy nie wygrasz: hormony i sumienie.
Resztę dnia spędziłam w łóżku krwawiąc obficie i nie dowierzając w to, co się stało. Mój narzeczony w międzyczasie miał pilny wyjazd i zrezygnował z zabrania ze sobą córki, ponieważ nie miała najmniejszej ochoty na spędzenie kilku godzin w samochodzie. To była bardzo ciężka noc... Obficie krwawiąc, jednocześnie byłam zmuszona uśmiechać się, bawić, a później usypiać małą córeczkę. Ale bądź co bądź – jemu podróż minęła spokojnie... I to było zapewne dla niego najważniejsze.
Obowiązkowej kontroli 2 tygodnie po "poronieniu" oczywiście nie zaliczyłam. Mniej więcej po tym czasie wzmogło mi się krwawienie, a siedemnastego dnia - ironia losu lub szczęście w nieszczęściu - znów na wyjeździe- temat dopadł mnie sam. Kolejny rodzinny wypad. Po załatwieniu spraw najważniejszych zabraliśmy się do załatwiania spraw tzw. "przy okazji". I nagle zaczął się ból. Czułam tylko jak ból i krwawienie narasta. Wylatywały ze mnie duże skrzepy, a ból robił się nie do zniesienia. Narzeczony uparł się, że zabierze mnie do najbliższego szpitala. Ironia losu - był to szpital, w którym planowałam urodzić pierwszą córkę. Po odpowiedzi na milion pytań na izbie przyjęć, wstępnym badaniu i pozostawieniu śladów krwi gdzie tylko się dało, miła pani wytłumaczyła mi, że w zasadzie muszę się zgodzić na zabieg łyżeczkowania - grożąc mi zgniciem i śmiercią. Mniej miła pani doktor dodała, że przy poronieniu w 9 tygodniu ciąży należy koniecznie udać się do szpitala, a czekanie aż organizm sam się oczyści było głupie i niebezpieczne. Zabieg miał być pod narkozą, więc się zgodziłam. Miła pani nie kłamała. Dostałam salę 2-osobową, w której byłam sama i łyżeczkowanie miałam tego samego wieczoru (po kilku godzinach obowiązkowej głodówki). Pamiętam tylko jak chodziły nade mną jakieś lekarki i pielęgniarki, a później budzi mnie jakaś obca kobieta. Mam jej trochę za złe, że przerywa mój wymarzony od dawna wypoczynek, ale mimo wszystko czuję jakąś wdzięczność, że goszczą człowieka w tak godziwych warunkach, a do tego gratis naćpają. Postanowiłam więc przemówić - i mówię, że bardzo dziękuję, że panie wszystkie są takie miłe, że chciałabym mieć taką atmosferę w domu. Na to kolejna miła pani - że mam nie wstawać i nie jeść przez następne dwie godziny. I okazuje się, że jestem już w swojej sali.
Pewnie zamieszczając ten wpis w momencie, kiedy zaczęłam to pisać, dodałabym, że nigdy więcej bym tego nie zrobiła. Jak się jednak w międzyczasie okazało – mimo iż byłam zawsze kobietą z ogromnym temperamentem, mój narzeczony lubił czasem podzwonić sobie do dziwek. Ciekawe w jakim celu? A na domiar złego – zapłodnił mnie ponownie w pierwszym cyklu po poronieniu. Tym razem nie wahałam się ani chwili. Wiedziałam już, że czeka mnie układanie sobie życia na nowo, więc tabletki zamówiłam niemal z automatu... Nieszczęśliwie zażycie ich przypadło na same święta. Zdecydowałam się na aplikację dopochwowo, co okazało się o niebo lepszym rozwiązaniem. Zabieg wykonałam w nocy, więc ból w zasadzie przespałam... Oczywiście zapewne znów czeka mnie dalsza przygoda ze szpitalem, ponieważ był to już 10 tydzień, ale jestem zmuszona czekać, gdyż ten sposób może ujawnić zażycie tabletek w trakcie badań po łyżeczkowaniu...
Po drugim zabiegu największą przykrość sprawiło mi to, że drugiemu usuniętemu dziecku nie byłam już w stanie poświęcić żadnej łzy.
Jeśli się wahasz, zastanawiasz się co zrobić, pamiętaj, że to TWOJE życie i decyzja należy do Ciebie – ze wszelkimi jej konsekwencjami. Jestem bardzo otwartą osobą, więc jeśli znalazłaś się w podobnej sytuacji, nie masz z kim porozmawiać, napisz – sorrow@vp.pl – jeśli chcesz, mogę do Ciebie zadzwonić i pomóc Ci w podjęciu decyzji, bądź poradzeniu sobie z podjętą już decyzją na tyle, na ile będzie to możliwe z mojej strony.
2015 Poland
Nie chciałabym nigdy więcej tego doświadczyć,
Tragicznie, pozostaje smutek, żal i pustka.
Wszystko w zamieszczonym tekście...
Did the illegality of your abortion affect your feelings?
Nie
How did other people react to your abortion?
Wiedział tylko narzeczony i dwie przyjaciółki. Nikt nie negował mojej decyzji.