Lucyna
Moja historia o ciąży, której nie mogłam donosić
2013 Polonia
Postanowiłam opisać swoją historię aborcyjną, żeby dodać otuchy tym, które i którzy, znalazłszy się w trudnej sytuacji, przechodzą piekło emocjonalne, przez które często prowadzi droga do decyzji. Po to również, żeby, o ile to możliwe, zrównoważyć trochę głosy dramatyczne, pełne fizycznego cierpienia i moralnych dylematów – moja historia jest inna, choć tak samo mocno wstrząsnęła moim życiem. Mam już dzieci. Ciąże były trudne, porody niebezpieczne dla mnie i dzieci. Po ostatnim porodzie przeszłam depresję, miałam zespół stresu pourazowego. Dwa lata dochodziłam do siebie, również fizycznie. Nie odzyskałam też pełni zdrowia. Lekarz, który prowadził tę ciążę (zresztą bardzo niekompetentnie – naraził mnie i moje dziecko na wielkie niebezpieczeństwo swoimi niedopatrzeniami), na kontrolnej wizycie po porodzie powiedział mi, że lepiej, bym już więcej nie rodziła. Nie zamierzałam. Pech chciał, że, po piętnastu latach przyjmowania pigułki antykoncepcyjnej, moja wątroba odmówiła posłuszeństwa – żadnych więcej leków, szczególnie na co dzień! Nie toleruję też spirali. Myślałam o antykoncepcji ostatecznej – czytałam o Essure – nieinwazyjnej i bezpiecznej metodzie uniedrożnienia jajowodów, jednak, naturalnie, w Polsce nikt mi tego nie zrobi, bo nie ma bezpośredniego zagrożenia życia, a mój wiek jest jeszcze „produkcyjny”. Za granicą – trochę za drogo (około 2 tys euro). Zabezpieczałam się inaczej. Nieskutecznie, niestety. Zaszłam w ciążę tego lata. Nie spanikowałam – jestem dojrzałą, samodzielną osobą, podobnie jak mój partner. Szybka refleksja, ocena sytuacji. Anulowałam wizytę u ginekologa, którą machinalnie zamówiłam (początkowo zwyczajnie nie zastanowiłam się nad tym wszystkim), bo pomyślałam – jestem w Polsce: nikt nie weźmie pod uwagę moich problemów – wątłego zdrowia, trudnej sytuacji życiowej (rozwód, dużo problemów, walka o ustabilizowanie sytuacji materialnej, praca na działalności – nie pracuję, to i nie zarabiam...). Bardzo trudna decyzja – instynkt mówił jedno, rozsądek i moje ciało – drugie. Na szczęście mój partner dał mi ogromne wsparcie w tym koszmarnym czasie. Przeważył strach o zdrowie, lęk przed tym, co by się stało, gdyby kolejna ciąża i poród znowu wyłączyły mnie z życia na dwa lata, lęk o dzieci... Nigdy o tym wcześniej nie myślałam – aborcja wydawała mi się tematem abstrakcyjnym, nie miałam uprzedzeń, ani przekonań w tej dziedzinie. Po prostu dotąd mnie to nie dotyczyło. Ale życie ma własne pomysły. Decyzja zapadła – nie mogę urodzić tego dziecka. Było jeszcze bardzo wcześnie, co potwierdziło USG, na którym widać było zresztą pewne nieprawidłowości. Postanowiliśmy usunąć ciążę za granicą. Mój partner jest obywatelem innego kraju Unii Europejskiej. Był zszokowany, że w Polsce właściwie nie ma legalnej aborcji: „tragiczny fanatyzm i średniowiecze”, skomentował. Wyjechałam zatem skorzystać z cywilizowanych warunków w cywilizowanym kraju. Sprawdziłam uprzednio, czy usuwając ciążę za granicą łamię polskie prawo. Ufff, nie! Jeśli w kraju, gdzie tego dokonuję jest to legalne, nie podlegam karze również i w Polsce. Co za ulga – nie będę się musiała ukrywać do końca życia, jak żołnierz AK za komuny... Procedura odpłatna, nieco ponad 200 euro, bo nie mam ubezpieczenia tam (a europejska karta mnie nie uprawnia do korzystania z procedur, które nie są refundowane w Polsce). Uderzyło mnie empatyczne podejście, zrozumienie, delikatność wszystkich osób – począwszy od pani na recepcji w szpitalu, skończywszy na lekarzu. Pełen szacunek. Mój partner towarzyszył mi wszędzie. Było mi bardzo trudno, ale nie miałam wątpliwości – kolejna ciąża obciążyłaby moje zdrowie i zdolność do utrzymania siebie i dzieci, a kolejne dziecko mogłoby poważnie obniżyć stopę życiową mojej rodziny, w tym trójki dzieci. Nie, nie miałam wątpliwości, choć nie ochroniło mnie to przed cierpieniem. Bałam się nieco procedury farmakologicznej, ale miała ona swój plus, może nawet więcej, niż jeden. Po pierwsze, wypadło to w weekend – mogliśmy zrobić to w domu, w intymności, we dwoje, dając sobie wzajemnie wsparcie, bez osób postronnych. Pierwsze trzy tabletki zażyłam zatem w piątek, kolejne dwie – w niedzielę rano. Ogólnie źle się czułam już po pierwszej dawce – przyszło zmęczenie, brak apetytu, lekkie nudności (bez wymiotów), uczucie „zatrucia”. Dużo leżałam, szczególnie w kilka godzin po zażyciu pierwszego leku. Czułam hormonalną burzę, którą wywołały. W jakiś nadprzyrodzony sposób poczułam też, kiedy moje centymetrowe niespełna dziecko odchodzi, w cztery godziny po wzięciu leku. To było subtelne odczucie, ale dla mnie – wyraźne. Pożegnałam się, jak umiałam, wytłumaczyłam mu już wcześniej, dlaczego tak postępuję i czułam spokój. To prawda, płakałam, było mi bardzo smutno. Chciałabym, żeby okoliczności były inne, żeby moje ciało było silniejsze, moja sytuacja materialna lepsza, żebym mogła po prostu urodzić i wychować to kolejne dziecko, ale okoliczności były inne. Nie mogłam. Pożegnałam się zatem, wtulona w mojego wspaniałego partnera. Dla mnie to był ważny etap, żeby móc bez obciążeń pójść dalej w życie: zobaczyć w pełni świadomie, co się wydarza, co czuję, wyrazić to, odżałować, opłakać i puścić. Następna noc była spokojna – wypoczęłam, wyspałam się, żeby mieć siłę na dokończenie tego wymuszonego poronienia. Poczytałam trochę różnych świadectw i opowieści – większość mówiła o dużym bólu, wielkim krwawieniu, wymiotach i innych okropnościach, ale mam swój rozsądek i starałam się nie myśleć o tym. Zresztą, po bitewnych trudach moich porodów, po doświadczeniu poronienia samoistnego już kilka lat wcześniej – czułam się raczej kompetentna w tej materii. Bałam się tylko moich reakcji emocjonalnych. Była to przecież sytuacja zupełnie nadzwyczajna, niecodzienna – nie wiedziałam, czego się spodziewać. Uprzedziłam mojego partnera, że mogę reagować intensywnie, żeby był na to przygotowany. Zażyłam drugą porcję leków (dwie pastylki leku o nazwie Cytotek) około dziesiątej rano, po zjedzeniu lekkiego śniadania. I tym razem poczułam się słabo, położyłam się nawet, choć objawy nie były ostre – trochę podobne do poprzednich. Bez bólu. Dość szybko poczułam, że macica się lekko napina. Znam to uczucie – występuje przed porodem, czasem na kilka dni przed nim. Ok, rozumiałam, co się dzieje. Chwilę później, ciągle bez bólu, delikatny skurcz i poczułam spływający ku ujściu pochwy płyn. Byłam przygotowana – już nosiłam podpaskę. Pierwsza wizyta w toalecie, ale z miską – chciałam widzieć, nie z ciekawości, ale żeby mieć świadomość, co w danym momencie się dzieje. Za pierwszym razem – czop śluzowo-krwisty, trochę farfocli w kolorze ciemnobrunatnym. Trochę ciemnej krwi. Znowu się położyłam. Po dwudziestu minutach – kolejny lekki skurcz, ciągle bez bólu, i kolejna wizyta w toalecie. Trochę farfocli, trochę ciemnej krwi i, bez cienia wątpliwości, worek owodniowy z zarodkiem, wielkości fasoli jaś. Trudny moment, trudne emocje, ale jednak łatwiejsze, niż 36 godzin wcześniej, gdy poczułam chwilę, w której ciąża się skończyła. Trzecia wizyta, wkrótce po tym, zakończyła się bezbolesnym wydaleniem łożyska, w postaci porcji ciemnofioletowej galarety. Potem płynęło trochę brunatnej krwi i farfocli, jak przy miesiączce, tylko nieco obficiej. Spokojna noc, u boku mojego wspaniałego, mądrego i czułego mężczyzny. Następnego dnia krwawiłam mocno już jaśniejszą krwią. Właściwie identycznie, jak w połogu. Brzuch pobolewał, jak w czasie trochę bardziej bolesnej miesiączki. Sporo krwawiłam, jak w połogu – musiałam kupić duże podkłady. To wszystko. Nie, oczywiście, nie wszystko, bo nie jest to doświadczenie neutralne, bez znaczenia. Zapewne jest to jedno z najważniejszych i najtrudniejszych doświadczeń w moim życiu. Kilka wniosków. Po pierwsze kocham mojego partnera jeszcze bardziej, bo zdał ten test na szóstkę. Po drugie tym razem postaramy się, najszybciej jak się uda, przenieść do jego kraju, gdzie ubezpieczenie zdrowotne pokrywa w 100% koszt założenia klipsów na jajowodach, a także Essure i wazektomię. Nie jest to ani jedyny, ani nawet główny powód tej decyzji, oczywiście, ale dziś akurat ten aspekt ma dla mnie znaczenie – chcę zdrowo, bez stresu, bez strachu o moje zdrowie, cieszyć się seksem w relacji z mężczyzną, którego kocham. Po trzecie zrozumiałam tysiące kobiet, które podejmują taką decyzję – co czują, jakiego potrzebują wsparcia, jak fatalne warunki stwarza im kraj, w którym żyją i co się z tym wiąże. Mam nadzieję, że moja historia podniesie kogoś na duchu, pomoże komuś złagodzić lęk, spojrzeć poza uprzedzenia i kłamstwa, jakie oblepiły ten temat Polsce, we własne życie, w przyszłość. Trzymajcie się, Polki :)
¿La ilegalidad del aborto afectó sus sentimientos?
Legalna w kraju, gdzie została dokonana, nielegalna moim kraju pochodzenia. Uczucia? Wkurzenie, że polityka rządzi życiem kobiet w tak ważnej dziedzinie...
¿Cómo reaccionaron otras personas a tu aborto?